czwartek, 19 września 2013

O lecie co sobie poszło i lamelach


 Mamo, mamo, dzisiaj byliśmy na lamelach!

To usłyszałam dziś od mojego pierworodnego odbierając go z przedszkola.
Oczy wybałuszyłam. Bo słysząc „lamele”, nie wiem czemu, mój umysł wytworzył skojarzenie z krawiectwem.

A krawiectwo nijak wpisuje się w rzeczywistość przedszkolną.

Czy ktoś domyśla się o co chodziło mojemu dziecku? Ciekawa jestem, jakie obrazki podsuwają Wam wasze beautiful minds ☺ Ja po krótkim wywiadzie doszłam oczywiście do sedna sprawy, ale rozwiązanie zagadki będzie w następnym poście.

Dziś post z serii „ku pamięci”.
Ku pamięci lata, co sobie definitywnie poszło.
Korzystając ze słonecznego (!) jesiennego popołudnia opstrykałam grządki, zagony i donice, coby pamiętać, że w przyszłym roku też mam obficie obsadzić mój hektar, żeby dzień w dzień cieszyć oczęta takimi oto widoczkami:
Dalie:

Eisbegonien:

 Lieschen:

Pelargonie:

Pomidorki:


I zielska:

 Mięta:

 Szałwia:

Bazylia:


Na fotki nie załapały się już przecudne kaskady różowych petunii, bo zadomowiły się na nich jakieś żyjątka, skutecznie biedne petunie wykańczając. W wyszorowanych donicach zamieszkały dziś wrzosy, ale jako że post o leci, to wrzosy nijak się do niego mają.

Marny los spotkał również inne zielska – oregano, majeranek, pietrucha, rozmaryn, kolendra, seler i tymianek: ziółka w ciągu lata z prowokacją kilkakrotnie ścięto, ususzono i wpakowano w słoje.

Dobrej nocy.
O.

środa, 11 września 2013

O jesiennym uszczęśliwianiu

 W papierach niby jeszcze lato, ale patrząc przez okno nie ma co wciskać (sobie) kitu.

Jesień.
Jesień przyszła. Jak co roku wkradła się któregoś wieczora i jest, choć nigdy jej nie zapraszam. A ja, jak co roku, mam ochotę narzekać i żałować lata.
Na szczęście, jak co roku, sprawy bierze w swoje ręce dominujący moją naturę pragmatyzm i zdrowy rozsądek.

Po co się smucić tym, co nieuniknione? Lepiej zrobić sobie listę rzeczy (uwielbiam robić listy), które się w jesieni lubi. Mimo wszystko.

No to zrobiłam i będę ją sobie od czasu do czasu czytać, żeby moje naturalnie nielubienie jesieni z lekka ocieplić:

1. Ulubiony scenariusz jesienny: Dziatwa śpi błogim snem, luby coś tam sobie w pobliżu robi, za oknem słychać kap kap kap, a ja siedzę zwinięta w kłębek w ulubionym kącie sofy (akurat tak, że nie rzucają mi się w oczy nowe plamy po jogurcie) i zamotana w ulubiony koc. W ręku fajna książka, na stoliku dymi gorąca czekolada.

2. Mnie zawsze jest zimno. A jesienią i zimą, bez narażania się na podejrzane spojrzenia, mogę nosić czapki, rękawiczki i szale. Muszę kiedyś policzyć wszystkie moje czapki i kapelusze. Zakładam się, że będzie koło 30! Dużo, jak na kogoś, kto nie lubi jesieni :)

3. Zupa z dyni i sopaipillas (chilijskie racuchy dyniowe). Mega mniam!

4. Zawsze lubiłam kolor świeżych kasztanów, najlepiej takich, które dopiero spadły z drzewa. I zawsze, nawet wtedy, gdy nie ciągnął się za mną dwuosobowy ogon, zawsze lubiłam zbierać kasztany. Co w tym jest?

5. Długie wieczory = gry planszowe wracaja na tapetę po wiosenno letniej odstawce!

6. Widok parku jesienią. Tysiące kolorów, szeleszczące pod stopami liście, jarzębina i dzika róża.

7. Skoro jesień, to niebawem zima. A jak zima to adwent! Mój ulubiony czas w roku. No i wyczekiwanie na święta… I Weihnachtsmarkt… I robienie kartek świątecznych...

Mogłabym kontynuować, ale na dziś wystarczy. Wystarczy, bo chcę jeszcze pokazać co w ramach jesiennego uszczęśliwiania się udało mi się zupełnie spontanicznie zrobić. Otóż wracając z przedszkola zrobiliśmy spacer, z którego przywlekliśmy jesienne zielska - w sam raz na pierwsze jesienne deko:



O i do moich mini butelkowych wazoników też coś:



I jeszcze pokażę Wam, czym uszczęśliwię moją mamę. Oczywiście uszczęśliwianie będzie miało miejsce pod warunkiem, że poczta nie zawali i dostarczy obiekt uszczęśliwiania:






Dobranoc!
O.

niedziela, 8 września 2013

O czterech wcieleniach konewki

Dawno, dawno temu kupiłam konewkę.
Zwykłą taką, metalową w IKEA żeby dzieci miały czym kwiatki podlewać. Naturalnie na metalową i, co tu dużo gadać  - nie najpiękniejszą, konewkę patrzyć bezczynnie nie mogłam, toteż potraktowałam ją białą farbą w sprayu.

I tak oto powstało konewki wcielenie drugie. Efekt przeróbki był zadowalający i jak na mój gust o niebo lepszy od oryginału.

Konewka poszła w ruch zgodny z jej przeznaczeniem - bo dzieci mam bardzo pomocne w kwestiach ogrodowych. I tak z białej, współczesnej i nowej, stała się za sprawą chłopców w zaskakującym tempie naturalnie szarawą, poprzecieraną w miejscach strategicznych i tym samym nabrała zupełnie naturalnie charakteru  VINTAGE.

Tak oto powstało już trzecie wcielenie konewki. I znów – jak na mój gust - wygląda jeszcze lepiej niż jej poprzednie - nieskazitelnie białe wcielenie.

VINTAGE-owa konewka stała się w ciągu lata jednym z ulubionych przedmiotów użytku codziennego i każdego niemalże dnia była wśród dziarskich ogrodników przyczyną przepychanek, kłótni, a nawet od czasu do czasu ran gryzionych, bądź kopanych.

Któregoś dnia miarka się jednak przebrała bo w walce o konewkę poległa część moich przepięknych dalii.
Konewkę skonfiskowałam i ku rozpaczy dziatwy zastąpiłam dwoma nudnymi, plastikowymi kubeczkami IKEA (mamo, ale tu kubki nie mają tego nosa takiego długiego!!!).

Konewka zaś po raz kolejny zyskała nowe wcielenie (czwarte już tego lata) i służy obecnie jako naczynie – wazon. Umieściłam w nim naturalnie to, co dało się uratować ze stratowanych dalii:



Ola

P.S.:
Ja, przytulając Benia do snu: Kocham Cię synku bardzo.
Benio: Ja też Cię kocham.
Ja: Serio? To bardzo mnie to cieszy.
Benio: Serio. Wiesz, ja Cię kocham jak stąd do Santiago. To jest bardzo, bardzo daleko.
Ja: Yhmmm...
Benio (zdziwiony chyba brakiem konkretniejszej reakcji): To znaczy, że Cię baaaardzo kocham, rozumiesz?

czwartek, 5 września 2013

O wywnętrzaniu się czyli jak krowie na rowie

Siedzę sobie tak i rozmyślam nad tym, czy faktycznie zamieścić tu fotki z moich organizacyjno – etykietowych rewolucji, jakie to ostatnimi czasy mają miejsce w naszych 4 ścianach.

Twórczego w tym nic.
Estetyki też zero.
Banał organizacyjny, bo każdy ma przecież jakiśtam swój system.

No i nie wiem naprawdę, czy uchodzi aż tak się wywnętrzać (w 100% dosłownym znaczeniu tego słowa) pokazując wnętrza moich szafek.

Ale suma summarum (ulubione powiedzonko mojego taty) blog jest mój i o tym co mnie kręci. A ta banalna organizacja, choć pewnie trudno w to uwierzyć (moja mama nie uwierzy nigdy w życiu), kręci mnie i nakręca na całego.

A więc, here goes nothing.

Na pierwszy ogień poszła lodówka.

Wywaliłam wszystko i popatrzyłam, czy da się to pogrupować na jakieś kategorie.
Dało się.
Dało się zmienić stan większości rzeczy z „wolnostojących” (czyli wciśniętych tam, gdzie popadnie) na „w pojemnikowym związku z” (czyli przypisanych do grupy produktów podobnych).

I tak na półce 1 mamy

-    koszyk z przyprawami (majonez – patriotycznie TYLKO kielecki, ketchup, musztardę, tabasco, chili, alioli)
-    piętrowy pojemnik na wędlinę i ser krojony
-    sekcja kawowa (puszka z ziarenkami do mielenia, malutki pojemniczek z jednorazową porcja kawy i mleko do kawy)



Półka 2

-    koszyk z nabiałem (jogurty, serki, śmietana, creme fraiche)
-    koszyk MIX (wszystko co nie podchodzi pod pozostałe kategorie, a w lodówce musi zawsze być, czyli: słoik z ogórkami kiszonymi, słoik z suszonymi pomidorami w oliwie, koncentrat pomidorowy, i inne rzeczy)


Półka 3

-    wszystkie szmery bajery na kolację/śniadanie (jak w kuchni stołu brak i wszystkie posiłki je się przy dużym stole w innym pokoju, to człowiekowi odechciewa się z każdą pierdółką osobno łazić. Stąd kolacjowo – śniadaniowy mix jest w pudełku.



Półka 4

- pojemnik na sery w kawałkach i leftovers, czyli obiad na drugi dzień, jak został:)


Półka 5

- warzywa, owoce



A z daleka tak oto się to prezentuje:




Ustawa o nowych porządkach lodówkowych weszła w życie kilka dni temu i póki co sprawdza się rewelacyjnie. Chyba dlatego, że nie ma miejsca na zrobienie bałaganu, bo tyle tych pudeł nastawiałam. No i opisałam jak krowie na rowie, więc jak ktoś położy coś nie tam gdzie powinno być, to już ewidentnie z premedytacją i świnia!

Dalsza część szaleństwa opisowego trwa.
Efekty niebawem.
Oj dzieje się u mnie, dzieje.
O.

wtorek, 3 września 2013

O etykietach, rankingu i mi amor

Zastanawiałam się ostatnio jakie zdania, jakie słowa słyszę od mojego Latinolovera najczęściej.

Mi amor…
Mi cielo…
Mi vida…

…chciałoby się napisać. Hehehehehe. Słyszę to, słyszę, a i owszem.
 Często, ale nie najczęściej.

Pierwsze miejsce w rankingu najczęściej wypowiadanych przez mego lubego słów zajmuje bezkonkurencyjne i najzwyklejsze na świecie nieromantyczne „DONDE”, względnie „WO” tudzież „GDZIE”!!!

Gdzie jest taśma klejąca?
Gdzie są klamerki?
Gdzie piloty?

A nawet:

Gdzie ten mały młotek, który wczoraj kupiłem?

I choć uczciwie muszę przyznać, że część gdziesiów jest w pełni uzasadniona nader częstymi reorganizacjami w szafkach kuchennych, optymalizacją rozmieszczenia przedmiotów użytku codziennego i przemeblowaniami, to jednak lwiej ich części dałoby się uniknąć.

Z biegiem czasu oraz szczodrym przypływem obowiązków, każde kolejne gdzie, donde i wo zaczyna na mnie działać jak płachta na byka. No bo z jakiej racji, ja - zapracowana matka Polka z ciągotami do perfekcjonizmu, których nie bardzo jestem w stanie się pozbyć – mam obciążać swój i tak już przegrzany umysł zapamiętywaniem, gdzie mój luby postanowił zostawić tym razem przedmiot X lub Y?

A winna jestem sobie sama, bo JA ZAWSZE WIEM, GDZIE CO JEST.

Rozwiązanie nasuwa się samo: kłam kobieto, kłam i nie przyznawaj się, że wiesz! Latinolover poszuka parę razy, straci na szukaniu trochę czasu, to się nauczy porządku.

Nic bardziej mylnego. U nas to nie działa. Próbowałam, kłamałam na całego i dobrowolnie przyglądałam się poszukiwaniom a to nakolanników, a to znaczków, a to pompki do roweru.

Latinolover szukał cierpliwie, a mnie trafiał szlag. Po jakimś czasie kończyło się to tak:

Mi amor (mi cielo, mi vida…), nie pamiętasz może gdzie jest X, Y, Z??

W tym tygodniu, ogarnięta ogromną potrzebą organizacji naszej wspólnej przestrzeni (bo jest i niewspólna tj. tylko moja, uświęcona niemalże przestrzeń mojego pokoju do pracy - nieskalana wszędobylskimi bałaganiarzami), rozpoczęłam akcję etykietowania.

Zrobiłam rozeznanie co na pierwszy rzut oka można opisać, wyprodukowałam proste etykiety i etykietuję, opisuję, porządkuję.

W planie mam opisać wszystko, co opisać można. Rozpoczynam od kuchni. Opisuję po polsku (żeby Latinolover oprócz porządku uczył się polskiego) i hiszpańsku (żeby panoszący się od czasu do czasu w kuchni teść – kucharz hobbystyczny – potrafił się w niej odnaleźć bez kolejnych „donde”).

Zobaczymy, czy plan się powiedzie. I z etykietowaniem i z nauką polskiego. Jutro popstrykam i pokażę, co udało mi się już opisać.

Ciao,
Ola vel zapracowana matka Polka z ciągotami do perfekcjonizmu, których nie bardzo jest w stanie się pozbyć.